Najnowsze wpisy, strona 30


sty 23 2004 Widmo
Komentarze: 0

Obudziły mnie dzikie wołania -
wrzątek oszklony wnętrzem łaźni.
To tylko czas wydobywający się z pęknięć zwierciadła mojego sumienia.
Nie mam sumienia w sobie, zakrzepło groteskową zabawką na ramieniu,
na karku, we krwi.

Horror na scenie,
krew ocieka brzegami ust.
Aktor z wyrwanym sercem,
musi wiedzieć kiedy ze sceny zejść.

Groteskowe widmo wiary -
na przeciw cierpliwych błagań uwięzionej.
Oto statystyczna ofiara autostrady życia.

W wielu miejscach jedocześnie
historia zapisuje się wraz z naszym oddechem.
Zasychają serca na krucyfiksach pajęczyn.


Uproszczone widmo wiary -
statystyka ofiarności -
schemat miłosierdzia.
A jednak czasami życie jest jak autostrada -
droga szybkich modlitw,
gdzie przemijamy ekspresowym kursem kolejnych dni.


Potem jest długi jak wieczność sen,
na dnie oceanu dostrzegamy nowy zarys.
Następuje zderzenie widm.

ava : :
sty 23 2004 Taniec śmierci
Komentarze: 0

Gdy zawróciły dawne ścieżki czasu
i narodził się nowy deszcz
w pochmurnym łożysku
złamanej czerni kosmosu.

We mgle pojawili się umarli,
którzy powrócili armią
aby zbawić sen naszej gorączki.
Przed zmysłem otępiałym
powrócili do swych rodzin,
powrócili srebrzystym
spełnieniem burzy.

Tańcem pustkę dolin wypełnili,
niosąc pochodnię błyskawic
ponad zważonymi czołami śmierci,
a księżyc lśnił jaskrawiej.

Powrócili majestatem tęsknot,
fioletową barwą smutku,
we wrota śnieżnobiałe
wzeszli czarnym legionem szkieletów.

Tańczą wśród nas.

ava : :
sty 23 2004 Kruki
Komentarze: 0

Mgielny krąg w krzyżu dni ponurych spowił ramię,
swą ostatnią posługę tkliwie powierzając
jaźni odpoczywającej na dnie zimnych oczodołów.

W obcym tańcu gdzie krucze baśnie,
drgając okową szeptów słodkiego ogrodu,
czynią zamęt i penetrują jaźń dzikim spełnieniem.

Czarnym mgnieniem błyszczących skrzydeł w locie,
opisał na wzgórzach wieczerzy tajemne swe zaklęcia.
A osrebrzona złudnym blaskiem mgła,
gasła gdzieś poza milczeniem w niedopisaniu -
najwyższą iglicę życia zasnuwając poematem kresu.

Lecz koniec prawdziwy inną nosił szatę,
i podróżnik utracił swojej ścieżki kierunek jedyny -
zapomnając ojczystego brzmienia modlitw.
Poderwane przekwitłe zapachy, smutne wonie snów -
zamknęły ostatnią świecę - w pięści niebytu zgaszonego.

Gdzie wysłuchać jedynej mowy prawd,
co dalej czynić skoro skalany zgubą świt przystaje -
i okręt naszego wyboru tkwi pomiędzy wyspami,
z każdej ze stron - ciemny zamsz sekretu wygląda.

Bezsilności niedbałe szkice i kompasy niewidome,
poza mną i we mnie tego rejsu nieprzerwane strugi -
jak gnijący zamsz ziemi ostatecznej
w którego cichej pięści mnie bladego otulono.

Gdy puls serca zatracił się nieoczekiwaną pauzą -
nakazano zgasić na zawsze płomień mej latarni,
teraz zgubiony pomiędzy głębokimi marami koszmarów,
wrzucony w otchłań zapomnienia - dryfuję bez kierunku.

Bez szeptu w przychylnej latarni, bez pamięci na jutro -
ucałowany morską serpentyną prądów,
zaczarowany końcem na wieczność.
Ja człowiek istniejący, choć nieżywy -
ja purpurowy okwiat kochający, lecz niekochany.

ava : :
sty 23 2004 +++
Komentarze: 0

Śniegu atłasowy co spływasz ospale
po nagich ramionach cierpiącego w agoni
czasu cielesnego palącej egzystencji,
zimowy krzyku niebios obrócony we mnie
w ognisty i szyderczy wicher. Nie przestawaj snuć.

Nasycasz moje kielichy krwawymi wymiocinami -
chodując na wyżartych resztkach mojego własnego poczucia
larwy wyjące dniami i nocami -
przeradzające się chwilami martwego sekundnika
w drapieżne i nieuchwytne słowa, zdania, wyrazy
opuszczone licznie na dno mojego czułego morza
niczym toporne i zakwitłe w zakażającą rdzę kotwice.

Oto zmącone strzępy mych świadomych uniesień -
reszta jest już tylko ekskrementem gnijących dni
i bezwstydnych rozkoszy nocnych chwil.
Codzienność jest zastyganiem w oczekiwaniu na upragnione -
prawdziwe momenty wolności bez ran.

Szepty gotowe na uczciwość, dłonie budzące się z pomocą
pozostały za daleko gdzie wzrok i ramiona nie sięgają,
a ja pozostawiony tutaj sobie i jej, zatrzymany kotwicą słów -
umieram z pragnienia, nasycając mój okrętowy dziennik
łzami, krwią i głuchym westchnieniem porzuconym
na odległe, słone wody, w pustą otchłań
wspólnej - człowieczej łaźni,
gdzie zmywa się własne brudy -
gdzie naprawia się złamane słowa,
zakrywając obojętność i kłamstwo.

 

ava : :
sty 17 2004 Łapanka
Komentarze: 1

W tej notce umieszcze opowiadanko o osobie z czasów drugiej wojny światowej...Moze troszke ironiczne ale prawdziwe...

Łapanka. To słowo słyszałem od małego. Jak się tylko urodziłem, słyszałem o złych ludziach, o fabrykach śmierci, o masowych mordach, wywózkach.

Dopóki mnie to nie dotyczyło i byłem mały, nie interesowałem się tym zbytnio. Ale jak podrosłem, dojrzałem, sprawy nabrały innych rozmiarów, stały się problemem, którego nie mogłem już lekceważyć.

I pewnej nocy stało się - wśród krzyków wielu gardeł, wśród płaczu, biegania, rozpaczy i ja wpadłem w sidła słowa "łapanka".

Aresztowano mnie jak setki innych osób. Ludzie w jednakowych mundurach biegając, bijąc, załadowali nas na samochody. Ściśnięty do granic możliwości znalazłem się koło zakratowanego gęstą siatką okna. Wszyscy panikowali. Miotali się, płakali. Niektórzy nie zdawali sobie sprawy, inni coś przeczuwali.

Ja wiedziałem, co to był za samochód, gdzie jedziemy i co nas czeka. Los nas wszystkich był już przesądzony. Śmierć.

Jechaliśmy długo, a ponieważ łapanka była późno w nocy, wszyscy po krótkim czasie padli ze zmęczenia. Jedni od wrażeń, inni od ścisku i bicia. Spali, drzemali.

Ja czuwałem patrząc na przesuwający się krajobraz. Lasy, pola.. Światła domów w oddali.. Tam mieszkali ci lepsi, nadludzie. Stworzenia, których słowo "łapanka" nie dotyczyło.

Mimo monotonii krajobrazu, przyglądałem się mu się z ciekawością, pijąc jego obrazy, jakbym je widział wciąż na nowo. Od czasu do czasu i w mym umyśle pojawiała się myśl, że może to tylko wywózka, jednak słowa matki nie dawały mi spokoju, zagłuszając pozytywne myśli. Przecież mój ojciec też tak zginął. Została po nim tylko pamięć i wspomnienia. Scenariusz był zawsze ten sam. Łapanka. Samochód z kratami. Wywózka. Fabryka śmierci.

Świtało już, gdy rozmyślałem o naszym domu, o przyjaciołach, o polach, łąkach. Zabawy, kłótnie i problemy dnia codziennego widziałem jak film.

Nad ranem wjechaliśmy do dużego miasta. Niektórzy w samochodzie już się obudzili. Płakali, krzyczeli, gdy zobaczyli, że samochód przemierza zatłoczone ulice miasta. Za oknem ludzie, normalni ludzie. Normalni? Nie wrażliwi na nasz ból, nie interesujący się naszym losem, śmiercią...

Krzyczeliśmy ile sił zostało w płucach o wodę, o pomoc. Bez odzewu. Ludzie na ulicy przechodzili, spieszyli się gdzieś, żyli własnym życiem. Byliśmy skazani i przez nich i przez oprawców w jednakowych mundurach. Kilka przecznic i znów byliśmy za miastem. Jednak po przejechaniu kilku minut przez las okalający miasto wjechaliśmy na otwartą przestrzeń. Wtedy to w nasze nosy uderzył smród. Odór nie do wytrzymania. Przypominał palone ciała, kości czy sierść. A może pióra. Potężny dym unosił się z kominów. Wjechaliśmy przez bramę. Wszędzie potężne ogrodzenia, drut kolczasty i reflektory. Przy wjeździe mignął mi też jakiś szyld czy też napis nad bramą, ale nie zapamiętałem. Dojechaliśmy.

Na zewnątrz czekali już ludzie w jednakowych mundurach, Niektórzy byli z psami.

Wśród krzyków, bicia, płaczu i lamentu wypędzili nas z wozów. Wtedy to też okazało się ile z nas nie przeżyło męczarni jazdy. Związali nas i kazali leżeć z twarzą do ziemi. Leżeliśmy tak przez długi czas. W błocie. Czekaliśmy na swoją kolej.

Z hali zakładu śmierci, co jakiś czas dobiegał potężny krzyk. Krzyk śmierci.

Gdy tak leżeliśmy, jeden z tych, co leżeli bliżej hali powiedział, że nie wszystko spalają, z niektórych resztek robią różne produkty, na przykład mydło czy wypełnienie do poduszek i kołder. Zimny pot mnie oblał.

Resztek? Wartościowe resztki? Mamy być mydłem? Poduszkami?

Nie dokończyliśmy rozmowy, bo poderwano nas i za chwilę wisieliśmy do góry nogami przymocowani do wolno sunącej machiny-taśmy. Zdążyłem usłyszeć tylko śmiech oprawców i słowo "łaźnia".

Chyba nie będzie tak źle, skoro nas chcą umyć. Może jednak przeżyję?

Wjechaliśmy do hali. Wszyscy wisieli do góry nogami. Krew uderzała nam już w głowę i ta bezsilność... Wisieliśmy jak ofiary na rzeź. Tak, byliśmy ofiarami skazanymi na rzeź.

Łaźnia okazała się czymś potwornym! Każdego maczali w wodzie pod prądem. Chwila i... trup. Chwila i.. trup.

Jednak nie każdemu prąd i chwilowe zamoczenie skracało życie. U większości powodowało raczej odrętwienie lub ogłuszenie. Mnie też ogłuszyło.

Wiedziałem już, co nas czekało. Wciąż wiezieni przez taśmę, wisząc za nogi, zbliżaliśmy się do wielkiego noża w kształcie litery V.

Victory. Może to i zwycięstwo, ale czyje?

Spotkanie z takim nożem groziło tylko jednym. Śmiercią. Utratą głowy. Utratą życia.

Kto się zdążył uchylić, unieść resztkami sił i nie stracił życia na ostrzu, tego ściągali oprawcy i bili, do śmierci. Potem nożami odcinali głowę. Czy żył czy też był martwy - odcinali.

Jechaliśmy powoli, więc mogłem to zauważyć, zapamiętać. Tylko po co? Dla kogo?

Przecież ja za chwilę będę również zimnym trupem!

Zamknąłem oczy. Nóż był już blisko...

 

Urodziłem się indykiem. Wychowałem jak indyk. Zginąłem jak indyk.

Trup.

Dla was, za was...

Trup.

Za ciebie... dla Ciebie.

Smacznego!

 

ava : :