Mgielny krąg w krzyżu dni ponurych spowił ramię,
swą ostatnią posługę tkliwie powierzając
jaźni odpoczywającej na dnie zimnych oczodołów.
W obcym tańcu gdzie krucze baśnie,
drgając okową szeptów słodkiego ogrodu,
czynią zamęt i penetrują jaźń dzikim spełnieniem.
Czarnym mgnieniem błyszczących skrzydeł w locie,
opisał na wzgórzach wieczerzy tajemne swe zaklęcia.
A osrebrzona złudnym blaskiem mgła,
gasła gdzieś poza milczeniem w niedopisaniu -
najwyższą iglicę życia zasnuwając poematem kresu.
Lecz koniec prawdziwy inną nosił szatę,
i podróżnik utracił swojej ścieżki kierunek jedyny -
zapomnając ojczystego brzmienia modlitw.
Poderwane przekwitłe zapachy, smutne wonie snów -
zamknęły ostatnią świecę - w pięści niebytu zgaszonego.
Gdzie wysłuchać jedynej mowy prawd,
co dalej czynić skoro skalany zgubą świt przystaje -
i okręt naszego wyboru tkwi pomiędzy wyspami,
z każdej ze stron - ciemny zamsz sekretu wygląda.
Bezsilności niedbałe szkice i kompasy niewidome,
poza mną i we mnie tego rejsu nieprzerwane strugi -
jak gnijący zamsz ziemi ostatecznej
w którego cichej pięści mnie bladego otulono.
Gdy puls serca zatracił się nieoczekiwaną pauzą -
nakazano zgasić na zawsze płomień mej latarni,
teraz zgubiony pomiędzy głębokimi marami koszmarów,
wrzucony w otchłań zapomnienia - dryfuję bez kierunku.
Bez szeptu w przychylnej latarni, bez pamięci na jutro -
ucałowany morską serpentyną prądów,
zaczarowany końcem na wieczność.
Ja człowiek istniejący, choć nieżywy -
ja purpurowy okwiat kochający, lecz niekochany.