[0:49] I tak siedząc sobie, chwilę po północy, z już oficjalnie skończonym weekendem, ale jeszcze z rozpędu wolnymi godzinami, zastanawiam się jak bardzo rózne drogi potrafią prowadzić do spokoju duszy. Spokoju takiego jak właśnie teraz, ukojonego nie-czekaniem na zwrot wydarzeń, spowitego w wieczonym świetle latarni, w odzyskanym cieple i miarowym oddechu. W braku niepokojących myśli i spokojnym spojrzeniu za siebie, skroplonym tymi wszystkimi obrazami, które musiały przecież być...
Kiedyś musi się to skończyć, prawda? Musiało... Ten stan niepokoju, wewnętrzna bitwa dwóch światów, tego rzeczywistego i urojonego, które nijak do siebie nie pasują. Może jesteśmy zbyt niecierpliwi? Albo zbyt naiwni? Bo gdy na raz spełnią się wszystkie nasze najważniejsze marzenia to czy pozostanie nam coś, o czym moglibyśmy marzyć?...
Niekiedy lepiej tak powoli wykluwać w sobie wszystko to o czym się marzy. Nie liczyć minut, nie notować w pamięci dat, kiedy było tylko odrobinę bliżej niż dalej. Bo ile można próbować tego samego? Tak słodko jest zwątpić, że o to nie chodzi...
Bo chodzi. O spokój duszy.
Wszystko łagodnieje w oku. Zmienia się, nabiera okrąglejszych kształtów, przemienia się w lepsze. Cienie pod powiekami jaśnieją, zlewają się z kolorem napiętych od uśmiechu policzków. Cienie tak radośnie mówią, że potrafi to rozweselić, pokajać i wygładzić najbajdziej turpistyczne myśli czasu przeszłego. Jak dobrze, że przeszłego. I choć to tylko mały krok naprzód to słuchać o nim jest tak samo przyjemnie jak cieszyć się z niego.
Tak jakby wiosna przyszła. Tak na chwilę zaistniała wokół, rozpostarła swoje skrzydła by zaczerpnąć oddechu, a wszystko wokół zrobiło się ciepłe i kolorowe.
A bez na podwórku opodal zacznie rozmyślania o tym jak sporządzić swój zapach na maj.