sty 17 2004

Łapanka


Komentarze: 1

W tej notce umieszcze opowiadanko o osobie z czasów drugiej wojny światowej...Moze troszke ironiczne ale prawdziwe...

Łapanka. To słowo słyszałem od małego. Jak się tylko urodziłem, słyszałem o złych ludziach, o fabrykach śmierci, o masowych mordach, wywózkach.

Dopóki mnie to nie dotyczyło i byłem mały, nie interesowałem się tym zbytnio. Ale jak podrosłem, dojrzałem, sprawy nabrały innych rozmiarów, stały się problemem, którego nie mogłem już lekceważyć.

I pewnej nocy stało się - wśród krzyków wielu gardeł, wśród płaczu, biegania, rozpaczy i ja wpadłem w sidła słowa "łapanka".

Aresztowano mnie jak setki innych osób. Ludzie w jednakowych mundurach biegając, bijąc, załadowali nas na samochody. Ściśnięty do granic możliwości znalazłem się koło zakratowanego gęstą siatką okna. Wszyscy panikowali. Miotali się, płakali. Niektórzy nie zdawali sobie sprawy, inni coś przeczuwali.

Ja wiedziałem, co to był za samochód, gdzie jedziemy i co nas czeka. Los nas wszystkich był już przesądzony. Śmierć.

Jechaliśmy długo, a ponieważ łapanka była późno w nocy, wszyscy po krótkim czasie padli ze zmęczenia. Jedni od wrażeń, inni od ścisku i bicia. Spali, drzemali.

Ja czuwałem patrząc na przesuwający się krajobraz. Lasy, pola.. Światła domów w oddali.. Tam mieszkali ci lepsi, nadludzie. Stworzenia, których słowo "łapanka" nie dotyczyło.

Mimo monotonii krajobrazu, przyglądałem się mu się z ciekawością, pijąc jego obrazy, jakbym je widział wciąż na nowo. Od czasu do czasu i w mym umyśle pojawiała się myśl, że może to tylko wywózka, jednak słowa matki nie dawały mi spokoju, zagłuszając pozytywne myśli. Przecież mój ojciec też tak zginął. Została po nim tylko pamięć i wspomnienia. Scenariusz był zawsze ten sam. Łapanka. Samochód z kratami. Wywózka. Fabryka śmierci.

Świtało już, gdy rozmyślałem o naszym domu, o przyjaciołach, o polach, łąkach. Zabawy, kłótnie i problemy dnia codziennego widziałem jak film.

Nad ranem wjechaliśmy do dużego miasta. Niektórzy w samochodzie już się obudzili. Płakali, krzyczeli, gdy zobaczyli, że samochód przemierza zatłoczone ulice miasta. Za oknem ludzie, normalni ludzie. Normalni? Nie wrażliwi na nasz ból, nie interesujący się naszym losem, śmiercią...

Krzyczeliśmy ile sił zostało w płucach o wodę, o pomoc. Bez odzewu. Ludzie na ulicy przechodzili, spieszyli się gdzieś, żyli własnym życiem. Byliśmy skazani i przez nich i przez oprawców w jednakowych mundurach. Kilka przecznic i znów byliśmy za miastem. Jednak po przejechaniu kilku minut przez las okalający miasto wjechaliśmy na otwartą przestrzeń. Wtedy to w nasze nosy uderzył smród. Odór nie do wytrzymania. Przypominał palone ciała, kości czy sierść. A może pióra. Potężny dym unosił się z kominów. Wjechaliśmy przez bramę. Wszędzie potężne ogrodzenia, drut kolczasty i reflektory. Przy wjeździe mignął mi też jakiś szyld czy też napis nad bramą, ale nie zapamiętałem. Dojechaliśmy.

Na zewnątrz czekali już ludzie w jednakowych mundurach, Niektórzy byli z psami.

Wśród krzyków, bicia, płaczu i lamentu wypędzili nas z wozów. Wtedy to też okazało się ile z nas nie przeżyło męczarni jazdy. Związali nas i kazali leżeć z twarzą do ziemi. Leżeliśmy tak przez długi czas. W błocie. Czekaliśmy na swoją kolej.

Z hali zakładu śmierci, co jakiś czas dobiegał potężny krzyk. Krzyk śmierci.

Gdy tak leżeliśmy, jeden z tych, co leżeli bliżej hali powiedział, że nie wszystko spalają, z niektórych resztek robią różne produkty, na przykład mydło czy wypełnienie do poduszek i kołder. Zimny pot mnie oblał.

Resztek? Wartościowe resztki? Mamy być mydłem? Poduszkami?

Nie dokończyliśmy rozmowy, bo poderwano nas i za chwilę wisieliśmy do góry nogami przymocowani do wolno sunącej machiny-taśmy. Zdążyłem usłyszeć tylko śmiech oprawców i słowo "łaźnia".

Chyba nie będzie tak źle, skoro nas chcą umyć. Może jednak przeżyję?

Wjechaliśmy do hali. Wszyscy wisieli do góry nogami. Krew uderzała nam już w głowę i ta bezsilność... Wisieliśmy jak ofiary na rzeź. Tak, byliśmy ofiarami skazanymi na rzeź.

Łaźnia okazała się czymś potwornym! Każdego maczali w wodzie pod prądem. Chwila i... trup. Chwila i.. trup.

Jednak nie każdemu prąd i chwilowe zamoczenie skracało życie. U większości powodowało raczej odrętwienie lub ogłuszenie. Mnie też ogłuszyło.

Wiedziałem już, co nas czekało. Wciąż wiezieni przez taśmę, wisząc za nogi, zbliżaliśmy się do wielkiego noża w kształcie litery V.

Victory. Może to i zwycięstwo, ale czyje?

Spotkanie z takim nożem groziło tylko jednym. Śmiercią. Utratą głowy. Utratą życia.

Kto się zdążył uchylić, unieść resztkami sił i nie stracił życia na ostrzu, tego ściągali oprawcy i bili, do śmierci. Potem nożami odcinali głowę. Czy żył czy też był martwy - odcinali.

Jechaliśmy powoli, więc mogłem to zauważyć, zapamiętać. Tylko po co? Dla kogo?

Przecież ja za chwilę będę również zimnym trupem!

Zamknąłem oczy. Nóż był już blisko...

 

Urodziłem się indykiem. Wychowałem jak indyk. Zginąłem jak indyk.

Trup.

Dla was, za was...

Trup.

Za ciebie... dla Ciebie.

Smacznego!

 

ava : :
P@ulink@
17 stycznia 2004, 12:42
WIesz co wolałąbym zeeby tak sie ironicznei nei konczyło, bo wyprowadziło mnie z całęgo anstroju opowiadania, ale oczywiscie mozna potraktowac wszystko na powaznei oprócz konca:P:P:PAle naprawdę to chyab najlepszy wpis. Strasnzie mi smutno jak czytma takie historie. Mykam bo mam kolęde tak samo jak ty:P papapa Avuś:*

Dodaj komentarz