Komentarze: 11
Zabawne, jak bardzo jesteśmy do siebie podobni. W tym czekaniu na dwa słowa, które zmieniają pojmowanie świata. W zabawie w niechęć, w obojętność, która tak samo boli obie strony. W doszukiwaniu się tego, czego tak naprawdę dla nas nie ma.
Gdy budzisz się w środku nocy, tak między czwartą a piątą nad ranem, wchodzisz w ten dziwny stan, kiedy można sterować snem. Wyobrażasz sobie te wszystkie chwile, które chcesz tak bardzo przeżyć. Spacer zimowym wieczorem, oświetlony sodowymi lampami śnieg leżący na ziemi i płatki, delikatne kryształki błyskające w przestrzeni, spadające na białą pierzynę niczym malutkie gwiazdeczki, prosto z nieba. Topią się na policzkach, a to wcale nie są łzy, to łzy szczęscia, ze śniegu, mrozu i uśmiechu.
Słyszysz szum morza, kojący do snu, po całym letnim dniu wędrówki wśród wydm i parzącego stopy piasku. Szum tak samo kojący jak ciepło dłoni, która Cię dotyka. Zamykasz wtedy oczy i stajesz się gładkim jedwabiem, stajesz się jednym zmysłem, wyostrzonym do granic wytrzymałości, pragnącym, czującym, rozsmakowanym w mijających sekundach. To Księżyc tak dotyka, tylko on tak potrafi. Opuszkami palców, ciepłym oddechem, pocałunkami, które powoli pokrywają Cię niczym płomienie przywłaszczające, milimetr po milimetrze, kartkę papieru. Płoniesz, poddając się ogniowi, zniewolona wobec żaru i śladów Księzyca na Tobie.
Sny, zawsze na tej samej zasadzie. Słowa, które zostaną wypowiedziane tylko w śnie, tylko między czwartą a piątą nad ranem.