Komentarze: 12
Rozhuśtana, marzę o dobrej pienistej kawie, marzę o długiej rozmowie i spokojnym śnie. Choć ostatnio był on nawet spokojny, płynęłyśmy z P. sporych rozmiarów żaglówką, oświetlone secesyjnym mellow yellow światłem, i nawet to że nie znam się na kierowaniu jakimkolwiek urządzeniem, nie przeszkadzało temu że płynęłyśmy, spokojnie i bez jakichkolwiek zakłóceń. A poza tym doznałam niemiłego uczucia, że się starzeję, kiedy dzieci okoliczne mówią mi „dzieńdobrypani”, patrząc z pewnego rodzaju szacunkiem, kiedy stwierdziłam, że lubię się opalać i mam ochotę biegać już tylko w martensach i trampkach, ale idealizm i wrażliwość au-au-au zostają zawsze dziecięce...
Czekolada, okulary, za długi wzrost i spodnie zawsze przykrótkie, rajstopy podarte, pociągi pociągnięte, Radiohead melancholizuje wieczory, wiedziałam, że nie powinnam słuchać tego o tej porze. Tazbir fascynuje, słownikiem angielsko-angielskim się o mało nie znokautowałam, ale przecież to się wytnie, wszystko się wytnie, mam ochotę posiedzieć na tym murku poprzednionotkowym i patrzeć się godzinami w morze. Albo tak jak kiedyś chodzić po ulicach i świecić siebiepewnością i słonecznością, a teraz czymś pewnie też świecę, znaczy się radioaktywna nie jestem, ale na pewno zielona.
Zielone spacery, zielone morze, zielony Gałczyński w torbie, zielone oczy.
Pomarańczowy zapach.
I poprzestawiane zegary, poprzestawiana ja, siedząca i obejmująca secesyjną lampę w kształcie kwiatu, i machająca ręką do zdjęcia Horowitza przedstawiającego dziewczynę z czerwonymi ustami, wypełnioną błękitnym niebem i obłoczkami z bitej śmietany, i ja zdecydowanie rozhuśtana i niestabilna, i ja patrząca na siebie z niedowierzaniem do lustra, które wystawia mi język, i ja marząca o zanurzeniu się w chłodnej toni jakiejś, i ja siedząca na trapezie, i ja szarlatan rozgwieżdżony, i ja ta co wszystko gniecie, szerzy destrukcję, i ja co gram na nieistniejącym instrumencie, i ja słońcemupojona, przedawkowałam chyba.
Normalnością i nienormalnością życie nadal się toczy. Ledwo co śpię, zakreślając oczy i podbijając je na fioletowo naturalnym cieniem, so quietly she lies and waits for sleep, wyświetlając sobie i słysząc w starym niewidzialnym kinie odgłos przesuwanej taśmy i sekwencje klatek wirujących szaleńczo i przewijanych od każdego początku, bo i początków było wiele, ale zakończenie tylko jedno i leżę wpatrując się i nie widząc sufitu, trzymając się za głowę, zimną ręką za ciepły policzek, i leżę tak do pierwszej w nocy....
Wszystko się rozmywa. Niczym fale uderzające o brzeg a potem cofające się do morza. Myśli kłębiące się w głowie, najpierw tak silne i widoczne, prą do przodu wzdłuż neuronów, zderzając się ze sobą trzaskają i wciąż pędzą przed siebie szukając celu. W całym swym pośpiechu są zbyt wolne. Nim dotrą do miejsca przeznaczenia tracą na prędkości, powolnieją i w końcu pełzną ospale i niechętnie. Nie wiedząc dokąd tak naprawdę zmierzają, ogłupiałe i otumanione, rozmywają się, rozpierzchają we wszystkich kierunkach, w najdalsze zakątki świadomości. Zostawiają mnie z piórem w dłoni wyciągniętej nad beznadziejnie pustą katką papieru.
Pamiętasz mój zegarek, ten srebrny na ręce? Ma stłuczoną szybkę. Przez całą tarczę biegnie rysa, a może pękniecie. Czasami gdy sprawdzam godzinę i patrze na niego pod światło to pękniecie udaje wskazówkę i wprowadza mnie w błąd. Zasłaniam się dłońmi ze strachem a potem nagle przypominam sobie, że przecież miałam być odważna. Iskierka zgasła. Muszę dawać sobie radę sama. Potrzebuję czegoś nagłego, obcego, czegoś co obudziłoby mnie na kolejnych kilka miesięcy.
W takie dni jak ten gruby sznur opasa mnie ciasno w piersiach. Nie mogę oddychać.