Archiwum 04 listopada 2005


lis 04 2005 Bez tytułu
Komentarze: 17

Od czasu do czasu lubię sobie poczytać lub posłuchać, że komuś się udało. Jest to postawa trochę nienormalna i podejrzana. Ponieważ jako całość, zbiorowość, naród, państwo ponosimy różne klęski, wypada by każda jednostka miała udział w tych porażkach, by one niejako się sumowały. Tymczasem są jednostki, które niesfornie wyłamują się z tej reguły. Ten wygrał olimpiadę i zakasował kilkanaście tysięcy dolców, ów wyreżyserował wspaniały film, ktoś inny napisał wybitny koncert fortepianowy, a pianista, który go wykonał - podobnie, jak kompozytor - był obiektem niezwykłej owacji. Tu i ówdzie podniosły się wprawdzie głosy, że "dewizowe" nagrody za medal są sprzeczne z ideą olimpijską, ale powiedzmy sobie szczerze, że sport staje się dziedziną profesjonalną podobnie jak demokracja.

Zwróćmy jednak uwagę, że w dziedzinie kultury, tak niedoinwestowanej i spychanej przez finansistów na drugi plan objawiają się sukcesy i talenty, o których trudno marzyć w innych sferach. Stworzenie jednego miejsca pracy na przykład w przemyśle elektronicznym kosztuje gigantyczne sumy; jaki jest ów koszt w przypadku pisarza, kompozytora, rezysera, aktora? Dobra maszyna do pisania, długopis, papier?
Co prawda i tego czasem brakuje. W dodatku sport i twórczość to dziedziny wybitnego ryzyka: z doskonale zapowiadającego sie scenariusza rodzi się zakalcowaty twór w postaci filmu kategorii D, lata katorżniczej pracy przynoszą porażkę z której drwią kibice.

Jednakże lubię sukcesy, które nie odnoszą się koniecznie do szeroko pojętej dziedziny kultury. Komuś udało się napisać ciekawy artkuł, ktoś inny wyprodukował jadalny sos pomidorowy z torebki. Postawa, którą przyjmuję wobec tych faktów nie jest objawem gołębiego charakteru; w mojej polskiej naturze tkwi taka sama co u innych doza zawiści i rozgoryczenia. Jest to kwestia komfortu duchowego: nie sposób żyć z przekonaniem, że jesteśmy wszyscy bandą nieudaczników, osobników, którym nic nie wychodzi. Rzecz jasna, potrzebne jest tu przekonanie, że te sukcesy są rzeczywiste, a nie dęte, robione przez jakichś manipulantów, którym poprawiają samopoczucie.

Chodzi więc o ideę, że człowiek dowatościowuje się przez sukcesy bliźnich. Niestety, ci bliźni często nie ułatwiają sytuacji. Ponieważ sukces jest w Polsce rzeczą wstydliwą i nie pasującą do ogólnych schematów, jego właściciele oddają się zwykle biadoleniu i narzekaniu. Ktoś zrobił uczciwy biznes, zarobił masę pieniędzy; opowiada rozwlekle o tym, jak go urząd skarbowy skrzywdził i że przecież złotówka ciągle traci na wartości (o czy doskonale wiedzą ci, którzy tych złotówek mają nieskończenie mniej). Ktoś inny kupił w końcu wygodne mieszkanie, przyjaciele i znajomi cmokają z zachwytu, mieszkańcy pospolitych nor nie posiadają się z zazdrości. Lecz oto są raczeni opowieściami o odpadających klamkach i krzywo ustawionym sedesie(to niech sobie ustawią prosto, do cholery!)

Najczęściej owe gadki są wyrazem postawy obronnej. Społeczeństwo nie trawi sukcesu, więc trzeba go zminimalizować.
To jest właśnie to, czego nie lubię u ludzi, którym się udało.
Ogólnie jednak przepadam za nimi; ze wstydem, co prawda.

ava : :