Metempsychoza
Komentarze: 1
Często w swoim długim życiu zastanawiałem się, po co człowiek się rodzi, jaki ma cel w życiu i dlaczego musi umrzeć. Oczywiście przez całe swe życie nie znalazłem dobrej odpowiedzi na to pytanie. I być może nie znajdę nigdy, choć może...
Czasem mam przebłyski pamięci, czasem pamiętam i wiem, kim jestem. Znam swe imię, wiek, datę urodzenia. Rozpoznaję się też w lusterku. Czasem jednak jestem tylko marionetką zdaną na łaskę moich bliskich, którzy codziennie czuwają przy moim łóżku. Ślinię się, marudzę... Te brednie czasem są zlepkami słów wyrwanymi z życia, czasem są słowami codzienności. Nie kontroluję dostatecznie już swoich odruchów. Na szczęście moi bliscy się mną opiekują, gdy leżę tu... Leżę i czekam na nią. Na moją ukochaną, na tą, która całe życie mnie prześladowała w myślach, słowie i obrazach w oku. Ona wie, kim jestem. Ja mam dopiero ją poznać. Przez całe swe życie nauczali mnie o bogu, który gdzieś tam na mnie czeka. Potem boga zastąpili pustką, potem pustkę strachem. Teraz pozostało mi jedynie czekać niewiadomego.
Czy się boję? Chyba nie. Przez tyle chwil wyczekiwałem jej, że raczej radość zagości na mych ustach, niźli strach je wykrzywi.
Mijają kolejne dni. Ja wciąż żyję, wciąż oddycham. Czasami - jeśli nie śpię lub nie tracę przytomności - zastanawiam się, co myślą oni. Czy czekają już tylko na mą śmierć?
Dni mijają. Jest coraz gorzej. Już coraz więcej potrzeba mi snu.
Sen, sen, sen...
Pewnego razu obudziłem się w głębokiej, głuchej nocy. Było ciemno. Znów poczułem ten zapach. Woń, która prześladowała mnie od kilku dni, a której nie potrafiłem odgadnąć. Cudowny zapach dzieciństwa.
Na stoliku, opodal łóżka, stały w wazoniku konwalie. Drobniutkie kwiatki, niczym duszyczki dzieci. Zapach unosił się delikatnie, szybując w kosmos przez otwarte okno pokoju.
Było ciepło.
Na fotelu, przy moim łóżku, drzemał mój syn. Tak, teraz pamiętam. Opiekują się i czuwają przy mnie na zmianę. Nie chcą bym odszedł w samotności. Moje kochane dzieci...
Tak, pomimo, iż ma on już blisko czterdzieści lat, wciąż jest moim maleńkim chłopcem.
Uniosłem się lekko na posłaniu. Za oknem noc gwiazdami obsypana. Znałem je. Prze całe moje życie spoglądaliśmy sobie w oczy. Jednak Jego dziś na niebie nie było. To nie jego czas.
Powoli osunąłem się na posłanie.
Nie wołałem jej. Matka przyszła uśmiechnięta. Pogłaskała mnie swą delikatną dłonią po policzku. Zapach jej cudownych perfum owiał mnie. Zawsze tak pachniała. Za nią stał ojciec i dziadkowie. W świetle słonecznym łąka była taka cudowna. Taki byłem szczęśliwy, gdy słyszałem śpiewy radosnych ptaków. Chmury powoli sunęły, defilując przed słońcem. W oddali rysowały się monumentalne kształty gór. Tam zmierzałem powoli idąc wąską ścieżką. Zapachy polnych kwiatów zlewały się z wonią jej perfum. Wędrowałem ku słońcu. Na wschód.
Gdzieś daleko słychać było muzykę. Dźwięk fletu.
Przyspieszyłem kroku. Pod brzozą, której maleńkie listki tańczyły na ciepłym wietrzyku, stał starzec. Na sobie miał dziwny strój, jakby ze skór zwierzęcych. Do stroju przywieszane były frędzle, metalowe kółeczka, metalowe pałeczki i przeróżne dzwonki. Stał tak nieruchomo i grał spokojnie na swym instrumencie wraz z wiatrem, który od czasu do czasu poruszał frędzelkami dzwoniąc.
Gdy zbliżyłem się do niego, przerwał swą grę i odejmując flet od ust spojrzał przenikliwie na mnie. Wyglądał niczym mnich tybetański. Jego rzadkie włosy na głowie były śnieżnobiałe, a długą brodą bawił się wiatr. Jego skośne oczy przenikały moją postać na wylot. Patrzyły się nie poruszając. Były ciepłe i zimne zarazem. Były takie mądre, że zdawały się świecić dobrocią.
Uśmiechnąłem się, lecz jego twarz nie zmieniła się. Po chwili odwrócił się i odszedł, znikając wśród łanów zboża. Zostałem sam.
W pewnym momencie poczułem czyjś wzrok na swych plecach. Odwróciłem się. Czyjeś oczy patrzały się na mnie. Wydawały mi się znajome, lecz nie mogłem sobie przypomnieć twarzy ich właściciela.
Gdy tak się im przyglądałem, obok pojawiły się kolejne i znów kolejne, i znów. Ze wszystkich stron byłem obserwowany. Wszędzie czułem badawczy wzrok, który przenikał mnie na wylot, który przenikał moje myśli, uczucia. Chciałem się obronić - nie mogłem. Trwało to bardzo krótką chwilę, jednak zdawało mi się, iż minęło kilka godzin.
Znów byłem sam, oczy rozpłynęły się w powietrzu niczym dym.
Oczarowany przepięknymi barwami kroczyłem ku górom. Wznosiłem się, to znów schodziłem z pagórków. Ścieżka raz wiła się, niczym wąż, to znów była prosta. I dopiero teraz dostrzegłem fruwającego ptaka nad mą głową. Poznałem go. Często widziałem go podczas samotnych wędrówek po lesie, gdzie mieszkałem.
Zrobiło się chłodniej. Mrok zapadł gwałtownie pochłaniając w swych objęciach nie tylko słoneczny blask, ale i cień ptaka.
Który to już raz byłem znów sam...?
Westchnąłem.
I w tym momencie zakończyłem swój sen życia. Moje serce zamarło. Skończyło swą pieśń.
Zdążyłem jeszcze tylko usłyszeć głos swego syna, który zbudzony szepnął "tato".
Pamiętam, to było jego pierwsze słowo, gdy był maleństwem uczącym się mówić. Tak, to teraz było jego ostatnie słowo.
Dotyk zimnej łzy spadającej na mą twarz. Jego ciepły policzek rozmazał mi ja na usta.
Po chwili jego dłoń, z czułością i delikatnością, zamknęła me powieki. Oczy przykrył czarny welon jej sukni.
Poczułem zimno. Napływało od stóp. Pomimo, że moje ciało było okryte, zimno wędrowało w górę. Powoli sunęło pochłaniając nogi, ręce, brzuch, serce. Zalewało mnie. Topiło w swym lodzie. Zimno dotarło do głowy.
Mrok...
Chciałem krzyczeć.
Dźwięk nie pojawił się, choć wiedziałem, że jest we mnie.
Wybuchło światło. Ciepłe, pełne miłości i tak jaśniste, iż ślepcem stałem się.
Dźwięk krążył po głowie.
Nieznośny trzask.
Chciałem uciec, uwolnić się od nieznośności dźwięku, lecz coś mnie trzymało.
Rzucałem się, wiłem, wzdrygałem... I wtedy - wypchnęło mnie w górę! Unosiłem się?
Tak, pędziłem z coraz to większa prędkością.
Wszechogarniający mrok, tak zimny dla mych oczu duszy, powoli rozgrzewał się. Gdzieś daleko, daleko migotał maleńki świetlisty punkcik. Zapragnąłem zobaczyć go z bliska, ale jak się okazało, właśnie ku niemu podążałem unosząc się. Im szybciej pędziłem, tym większym stawał się on w moich oczach. Z olbrzymią prędkością wpadłem w końcu w to światło. Zatopiłem się, zjednoczyłem w jedność.
Daleko z przodu, czyjeś olbrzymie oczy, swym wzrokiem przenikały mnie.
Badały, karciły, pocieszały, miłowały i nienawidziły zarazem.
Uczucie bez uczuć.
Wszystko i nicość.
Miliardy zatopione w jedność. A jedność będąca zerem.
Jednak mój umysł szukał mego wzroku, by odszukać oczy obserwatora. Byłem bowiem przyzwyczajony do tego, że wszystko widziałem, a nie do tego, że coś istniało. Nie było widoczne, a istniało - widziałem je.. Lecz nie oczami. Tak, lecz nie oczami.
Wzrok badał mnie wysysając wszystkie moje myśli, wszystkie uczucia, całe moje ja.
Czułem jak kurczę się, jak maleję, zanikam.
Zjednoczyłem się po chwili ze światłem. Blask, który nie istniał, zaiskrzył się strzelając.
Byłem nim.
Byłem wszystkim.
Moje ziemskie ciało, zgodnie z ostatnią moją wolą zostało poddane kremacji, a prochy rozsypane głęboko w lesie, gdzie uwielbiałem wędrować samotnie wraz z moim cichym przyjacielem, który zawsze szybował nad mą głową.
Podczas rozsypywania prochów z urny, też tam był. Siedząc na gałęzi, pokrakiwał z cicha.
Mój wierny przyjaciel...
Kruki żyją o wiele dłużej niż ludzie, lecz już dziś czekam na jego maleńką duszę... Dziś? Zapomniałem, że tu czas nie istnieje.
Czekam...
Dodaj komentarz